Przez pięć tysięcy lat z okładem, człowiek żył w świecie mitów, a potem przyszło tzw. "oświecenie" - tak jednym zdaniem można byłoby streścić historię ludzkości. Autor tych słów niewiele rozminąłby się z prawdą, może zapominając tylko, że człowiek tzw. "nowoczesny" tamte stare mity wciąż zastępuje sobie innymi, nowymi. Ale, generalnie, najkrócej streścić można istotę nowoczesności jako niszczycielki mitów. Na naszych oczach dezawuuje się różne rzeczy, ale jednej nikt uparcie nie rusza. Pech chciał, że nowożytna historiografia bierze swój początek we wspomnianym oświeceniu, a to jako "walczące z zabobonami", siłą rzeczy nie pałało miłością do średniowiecza. Skutek tego taki, że temu długiemu okresowi dziejów, bez mała lat tysiąc trwającemu, przyprawiono dość szpetną gębę. Same nazwy wiele mówią. "Wieki średnie" - coś pośredniego i nieznaczącego pomiędzy światłą epoką starożytną, a skrzącym się feerią barw, skąpanym we włoskim słońcu, tak, tak - "odrodzeniem". "Wieki ciemne" są jeszcze dosadniej nacechowane emocjonalnie. Co bardziej krewcy popularyzatorzy nauki dodają do tego epitety z rodzaju "epoki stosów", czy "czasów terroru Kościoła" ( wielką literką, bo piszę o wspólnocie wiernych, nie budynku). I dziś, kiedy np. na forum internetowym ktoś stanie w obronie tradycyjnych, konserwatywnych wartości, słyszymy, co ma mieć wydźwięk pejoratywny, że "chce powrotu do średniowiecza", albo lepiej, żeby się nie odzywał, bo ma "średniowieczne poglądy". Mówiąc krótko: mity dziś padają jak muchy, ale ten dotyczący średniowiecza trwa nadal, silny i niewzruszony. I tu pojawia się Michael Flynn.
Michael Flynn pisze książkę, która, gdyby ją lepiej wydać, z powodzeniem mogłaby służyć także w roli młotka do wbijania gwoździ, tudzież narzędzia zbrodni. Niestety wydawnictwo "Solaris" nie popisało się w tym względzie i w dobie wszechobecnych twardych okładek z tłoczonymi ilustracjami, zafundowało nam klejona bukwę, którą równie przyjemnie się czyta, co łatwo niszczy. Niestety, po pierwszej lekturze książka wygląda jak przeżuta przez psa i boję się myśleć, jaki będzie jej stan po lekturze drugiej i trzeciej, a potem kolejnych, bo takie z pewnością nastąpią. Inteligentni czytelnicy zapewne już domyślają się na czym polega wyjątkowość tej powieści. Tak - próbuje obalić mit średniowiecza. Średniowiecza jako epoki brudnych, niepiśmiennych, wiejskich buraków, które przez te nieszczęsne tysiąc lat nie zajmowały się niczym innym poza zarastaniem brudem, zabijaniem, paleniem na stosach i przesiadywaniem w kościele. Przy czym oczywiście były brudasy większe, ukrywające swój bród pod kolorowymi szatami, które bez litości ciemiężyły tych mniejszych, mając w poważaniu oczywisty przecież egalitaryzm. A wszystkich jak wiadomo, ciemiężył największy z brudasów, zasiadający ( o zgrozo! ) na stolcu w Watykanie superbrudas. Każdy, kto tak myśli i weźmie do ręki opisywaną książkę, dozna poznawczego szoku.
Nie będę tu rozpisywał się na temat fabuły. Wszystko, co warto o niej wiedzieć przed przeczytaniem powieści, napisano na ostatniej stronie okładki oraz w Internecie. Jest sobie średniowieczna wioska, konkretnie to późnośredniowieczna, bo lata 1348 - 1349, to już w zasadzie końcówka epoki - jeszcze sto lat i padnie Konstantynopol, które to wydarzenie ogłupiające młodzież szkolne podręczniki uznają za cezurę kończącą ten okres dziejów, a obok tej wioski rozbija się statek kosmiczny z ufoludkami do złudzenia przypominającymi pasikoniki. Stary motyw, wałkowany przez S-F do znudzenia? Cóż, odpowiedź na ten zarzut mam prostą. Po pierwsze, literatura, mówiąc ogólnie, fantastyczna, tworzy w oparciu o toposy. Są one przeróżne, a należny do nich topos spotkania z obcą cywilizacją, który przetwarza się na różne sposoby od zarania dziejów gatunku. Zależy tylko, jak podejść do tematu. Kto chce zrozumieć, co mam na myśli, niech po lekturze "Eifelheim" sięgnie po równie znakomitą "Peanatemę" Stephensona. Po drugie, z reguły międzycywilizacyjne kontakty mają miejsce, kiedy jedna strona, ta nasza, stoi na mniej lub bardziej zaawansowanym poziomie technologicznym. Konia z rzędem temu, kto pokaże mi inną książkę, w której kosmitów spotyka człowiek przedindustrialny ( i tak oto zafundowałem sobie potężna listę takich powieści w komentarzach). Zaawansowana technologicznie cywilizacja, dla której międzygwiezdne podróże to fraszka, trafia nagle do średniowiecznej Europy - już samo to jest oryginalnym pomysłem, stawiającym powieść Flynna ponad wiele innych. Ale to nie koniec, ponieważ autor idzie dalej. Obie cywilizacje spotykają się, a z tego spotkania wcale nie wynika, że jesteśmy gorsi! I to jest właśnie w tej książce najwspanialsze. Taki ufoludek, ze wszystkimi tymi jego technicznymi bajerami, spotyka średniowiecznego intelektualistę i okazuje się, że może się od niego wiele nauczyć. Co więcej, intelektualista ( w dodatku - o zgrozo! - ksiądz katolicki ) zamiast z miejsca pobiec po drewno na stos i pochodnię, przy zastosowaniu dostępnych mu pojęć filozoficznych odkrywa, że kosmita nie jest żadnym demonem, lecz istotą jak on śmiertelną. Taka konfrontacja pozwala Flynnowi pokazać, że średniowiecze wcale nie było epoką niepiśmiennych idiotów. Nie chcąc zdradzać potencjalnym czytelnikom kolejnych elementów fabuły, powiem tylko, że mogą oczekiwać wielu "smaczków", które sprawią, że powieść zostanie pochłonięta w mgnieniu oka. Będą i dysputy filozoficzne, i fizyczne, a nawet religijne ( ten, kto będzie oczekiwał miażdżącego zwycięstwa pasikonika - ateisty srodze się zawiedzie ).
Równolegle do historii mającej miejsce w przeszłości, fabuła snuje wątek osadzony w teraźniejszości. Tutaj dwóch naukowców, para żyjąca w wolnym związku, on historyk, ona fizyk, krok po kroku zbliżają się do odkrycia nowej teorii fizycznej, której nie opiszę, ponieważ jako fizyczny ignorant niewiele na jej temat zrozumiałem oraz tego, co stało się w wiosce Oberhochwald, zanim zmieniła nazwę na tytułowe "Eifelheim". Ten wątek pozwala pokazać, że nasza epoka wcale nie jest tak racjonalna, jak zwykliśmy sądzić. Bardziej wtajemniczonym mogę tylko nadmienić, że w tekście pada nazwisko Thomasa Kuhna. Ten kontrast średniowiecza ze współczesnością wydobywa na światło dzienne prawdę o "ciemnej" epoce głupoty. Okazuje się bowiem, że nasz średniowieczny przodek nie był wcale gorszy od nas.
Przy tym wszystkim Flynnowi udaje się uniknąć taniego moralizatorstwa. Czytelnik, który słysząc o "chwaleniu średniowiecza" obawia się, że może mieć do czynienia z jakimś religianctwem, niech będzie spokojny. Flynn nie popada w skrajności, ukazuje różne postawy ludzkie, nie ocenia przeszłości i teraźniejszości, ani nie wywyższa jednej kosztem drugiej. Nawoływania do wiary w Boga i chodzenia do kościoła też tam nie ma, mimo, że autor jest chrześcijaninem. Jest za to pełne spektrum ludzkich uczuć, od miłości po nienawiść, które sprawia, że pojawiające się na kartach książki postacie, zarówno te ludzkie, jak i "pasikonikowate", stają się żyjącymi własnym życiem istotami, a nie zaledwie dodatkiem do rozważań natury filozoficznej, czy historycznej.
I na koniec wypada jeszcze odpowiedzieć na pytanie o to, ile prawdy jest w książce Flynna. Czy to średniowiecze aby na pewno jest takie, jak je opisuje, a nie takie, jak piszą w szkolnych podręcznikach i pokazują w pseudonaukowych programach telewizyjnych na stacjach z żółtymi prostokątami w logo? Cóż, od siebie mogę powiedzieć tylko tyle, że Flynn pisze prawdę. Przeczytałem parę książek o średniowiecznej historii, kulturze i filozofii, i wiem, że facet nic nie ubarwia. Ha! Ale cóż ze mnie za autorytet! Dlatego mam nadzieję, że po lekturze opisywanej powieści, każdy czytelnik choć trochę zainteresuje się "wiekami średnimi", i że ta książka zachęci go do sięgnięcia po inne, naukowej już proweniencji, lektury. Przede wszystkim dlatego warto poświęcić swój czas na "Eifelheim". Jeśli bowiem chcemy obalać mity, to konsekwentnie - wszystkie.
Polecam odwiedzić również blog autora .